O człowieku, który wymknął się z prochowca.
KWIAT U KOŻUCHA
Dziadek Kisiel był bystry, zdeterminowany i charakterny. Z Rosji przybył goły i bosy, a tu, w dawnych Prusach, w Strasburgu, dorobił się góry złotych pieniędzy. Obok dziadka Kisiela usypana jest niewielka górka piasku. Wyobrażałam sobie, że będzie większa… Jak pomieściła tyle fermentu?!
Po powrocie z Wiednia, Bizan wpadał do nas z fotografiami do skanowania. Raz na jakiś czas. Potem pod byle pretekstem i coraz częściej, aż w końcu codziennie. Z nowinami ze świata, anegdotami, wspomnieniami. Czasem wnosił rejwach, a czasem ciszę zwiastującą burzę. Przyprawiał naszą codzienność bogactwem tego, co kipiało w jego głowie.
Przychodził nie tylko z fotografiami, ale także z zegarami, pilotami, okularami, latarkami, i czym się tylko dało, do naprawy, a Tausendkünstler potrafił zreperować niemal wszystko, w pełni zasługując na to czarodziejskie miano, zdradzające sentyment Bizana do języka niemieckiego. A z niemieckim miał Bizan do czynienia od dziecka. Kiedy jego rodzice nie chcieli, żeby rozumiał o czym rozmawiają, posługiwali się językiem cesarza Wilhelma. Pewnego razu, ku ich ogromnemu zdumieniu, kilkuletni synek wtrącił się do obcojęzycznej dyskusji. Okazało się, że mały spryciarz poprosił Andzię, nianię, żeby uczyła go, w konspiracji, sekretnego języka mamy i taty. Efekt był spektakularny.
Lata później, ten sam spryciarz, jako pretendent na stanowisko szefa Instytutu Polskiego w Wiedniu, oblał egzaminy kwalifikacyjne z dyplomacji. Władek (Bartoszewski, ówczesny Minister Spraw Zagranicznych) udał się do szanownej komisji, żeby wyjaśnić przyczynę porażki swego protegowanego, którego kompetencje wydawały się niepodważalne. Usłyszał, że wszystko poszło świetnie, poza jednym: kandydat nie nadaje się na wiedeńską posadę, ponieważ jego znajomość języka jest niewystarczająca.
– Przecież on mówi po niemiecku lepiej ode mnie! – wykrzyknął Bartoszewski, oburzony ostentacją politycznej gry. Komisja, przyparta do muru, sprostowała werdykt, i Bizan pojechał do Wiednia. Zgłębił tam sztukę dyplomacji, poznał wielu zacnych ludzi i nabył prochowiec. Burberry. Ponadczasowy i nie do zdarcia.
Lubił wszystko w najlepszym gatunku: ubrania, meble, jedzenie. Sery jadał tylko francuskie, żadne tam polskie produkty seropodobne! Cenił sobie domowe pierogi i naleśniki, przedkładając je nad najwyborniejsze mięso. Przepadał za świeżo wyciśniętym sokiem z marchwi, jakim witaliśmy go co rano. Uwielbiał czereśnie. Te duże, ciemnoczerwone, z targu, z pierwszego stoiska po prawej. Mięsiste i jędrne. Jak piersi.
W swoim upodobaniu do jakości nie był konsekwentny, kupował bowiem (i jadał!) zupy instant. Nienawidził kucharzenia, minimalizował je, jak mógł.
Którejś niedzieli zabraliśmy go do nas, na wieś. Ja, wówczas weganka z kilkunastoletnim stażem (kochająca kuchnię mniej więcej tak, jak on), trzy godziny gotowałam dla niego grzybową. Na rosole. Na drugie danie podałam mięso z jarzynami, a potem parowane gruszki z bezą i karmelem. Długo jeszcze wspominał i zupę, i deser. Główne danie, które w niczym nie przypominało ulubionych – jak się okazało znacznie później – pierogów, zniknęło taktownie w odmętach jego pamięci nieujawnianej. A pamięć miał niezwykle pojemną. Przechowywał w niej rzeczy dawne i bieżące, i miał je wszystkie na wyciągnięcie ręki, nawet gdy był już człowiekiem sędziwym. Mógłby być moim ojcem, chociaż upierał się, że dziadkiem. Urodził się zaledwie 35 lat przede mną, lecz jego życie, nie tak jak moje, dzieliło się na przedwojenne i powojenne. Był zakotwiczony w innych czasach. Im był starszy, im mniej w nim było przyszłości, która, kurcząc się, ustępowała miejsca przeszłości, tym chętniej opowiadał o rzeczach bezpowrotnie minionych. O wymiennych mankietach i kołnierzykach ojca; o wyprawach z Andzią na bielawę – moczenie prania w Drwęcy, na przemian z suszeniem go na łące; o plakatach „Nie kupuj u Żyda!” w witrynach brodnickich sklepów; o jesiennych rajzach do lasku miejskiego po mech na zimę.
Kilka lat temu, ku mojej wielkiej radości, natknęłam się, podróżując po świecie, na okna uszczelnione mchem ozdobionym czerwonymi kulkami jarzębiny. Jak z opowiadań Bizana!! W dalekiej Rosji, tuż przy granicy z Mongolią, otulona czterdziestostopniowym mrozem, uśmiechałam się do chłopca z ulicy Świętego Jakuba, układającego zielone leśne poduchy między skrzydłami skrzynkowych okien.
Tuż po moim powrocie z Syberii, zawitała i do nas, depcząc mi po piętach, surowa zima. Styczniowy, sobotni mróz zabronił ludziom z domów wychodzić i miasto świeciło pustkami. W zakładzie był tylko Tomek (nasz ówczesny pracownik) i ja, no i Bizan oczywiście, nasz stały gość, znawca i wielbiciel muzyki klasycznej. Tausendkünstler bawił w tym czasie na nartach; a ponieważ grzechem jest nie harcować pod nieobecność kota, włączyłam Mozarta. Na cały regulator. Aż przymykaliśmy oczy, upojeni muzyką. „Requiem” wywracało trzewia, w powietrzu unosiła się energia geniuszu, dźwięki tętniły, a szyby drżały. Mozart roziskrzał nam serca, podczas gdy miliardy białych śnieżynek, gnane wiatrem, opadały na ulice jak za dawnych czasów, kiedy zimy były długie i lute, a na mapach Europy w miejscu Brodnicy widniał Strasburg.
Bizan pamiętał z opowiadań mamy, że każdej pruskiej zimy, w dniu urodzin Wilhelma II, cesarski namiestnik rezydujący na piętrze kamienicy przy ulicy Mostowej, zrzucał z góry bonbony, na które czyhała, nie bacząc na mróz, miejscowa dzieciarnia. Mama, zapytana kiedyś przez Mariana, czy ona też zbierała cesarskie cukierki, prychnęła tylko: miałam lepsze w domu.
Dom rodzinny mamy był bogaty. Dziadek Kisiel, właściciel przedsiębiorstwa budowlanego i tartaku, synów kształcił, a dla córek gromadził posagi. Któregoś razu udał się do banku, wypłacił depozyt, po powrocie do domu wysypał górę złotych monet na kuchenny stół, i zawołał: chodźcie tu, córuchny, bo więcej takiego skarbu nie zobaczycie! A kiedy już Kisielówny napatrzyły się na swoje wiana, zgarnął złoto do wielkiej torby i odniósł tam, skąd je przyniósł. „Za Wilusia” całkowite zaufanie do banków było równie naturalne jak wiara w śmierć i podatki. Ani dziadek Kisiel, ani nikt inny wówczas nie przypuszczał, że skarb, za który „można było kupić cały powiat”, w wyniku przewrotu dziejowego skurczy się do wielkości orzecha.
Tak czy owak, Kisielówny nie najgorzej powychodziły za mąż. Na pierwszy ogień poszła Mania – jeszcze w czasach prosperity, przed Wielką Wojną. Po ślubie zamieszkała w Löbau, gdzie wraz z małżonkiem prowadziła hotel „Zum Schwarze Adler”. Pięknym zbiegiem okoliczności, do pruskiej Lubawy przyjeżdżał na polowania Wilhelm II. Z ordynansem. I tylko z ordynansem. A stacjonował gdzie? W hotelu Pod Czarnym Orłem! Po latach, na wielkie zdziwienie Mariana, że cesarz podróżował bez żadnej obstawy, ciocia Mania westchnęła: ależ dziecko, kto by tam śmiał na Najjaśniejszego Pana rękę podnieść…
O dawnych czasach nie pozwalały Bizanowi zapomnieć przechowywane z wielkim pietyzmem pamiątki: wspaniała kolekcja rodzinnych zdjęć; stuletnia metalowa latarka, której maleńka żaróweczka wciąż świeciła; pamiętające jego dzieciństwo bombki na choinkę, które oglądał każdej Wigilii, po czym chował na powrót do kartonu (nie stawiał bożonarodzeniowego drzewka); pudełko do szycia, po mamie, pełne szpulek kolorowych nici; miniaturowa emaliowana wanienka, gadżet reklamowy grudziądzkiej odlewni żeliwa, zdobiący jego solidne biurko; stylowe meble, wśród których mieszkał; a wszystko to przedwojenne, jak on sam.
Któregoś razu, bawiąc w jego przytulnym mieszkaniu, usadowiona w fotelu obitym elegancką zieloną tkaniną, przeglądałam stare albumy. Na sygnaturach fotografii wykonanych w najróżniejszych atelier, widniał nie tylko Strasburg, ale także Grudziądz, Löbau, Danzig, Dresden, Kraków.
– Lubili się fotografować… – Bizan uśmiechnął się i przewrócił kolejną kartę rodzinnego albumu. Moją uwagę przykuła młoda dama w bogato zdobionym, ekstrawaganckim nakryciu głowy, spod którego wypływał długi warkocz – Fela Kisielówna, bo o niej tu mowa, pałała do kapeluszy niepohamowanym afektem. Babcia Aniela nie bez powodu mawiała o niej: nie ma takiej rzeczy, której by Felcia na głowę nie włożyła!
kolejnych stron albumu zerkały na nas panie w wytwornych bluzkach, futrzanych etolach, eleganckich spódnicach i szykownych sukniach do ziemi. Kontemplowaliśmy urodę dawnych strojów, kiedy Bizan podniósł wzrok znad fotografii.
– Pani ubiera się znakomicie – niespodziewanie obdarował mnie komplementem, a nie należał do hojnych w tej materii. Żeby być sprawiedliwą, dodam, że zdarzyło się też „dobrze pani w zielonym” oraz „świetnie dobrana szminka”, która „na szczęście, nie odpada płatami jak u Staniszkis”. Ach, było jeszcze „jaka zgrabna!…”, czego okoliczności pominę milczeniem.
Bywało też inaczej.
– Mogłaby pani być ozdobą tego zakładu, gdyby nie była pani taka chuda – przypochlebił mi się kiedyś w przypływie wojowniczego nastroju. Wobec braku reakcji z mojej strony, dorzucił zaczepnie:
– Chuda jak szkapa.
– Bardzo dziękuję. – Uśmiechnęłam się promiennie, na co mina mu zwiędła.
– Nie ma za co dziękować – odburknął po chwili, najwyraźniej zbity z tropu.
– Oj, jest, jest. Mógł pan przecież powiedzieć „ jak STARA szkapa” – odparłam, po czym oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Ten się śmieje, kto się śmieje razem.
O znanych pięknościach, o najwybitniejszej nawet urodzie, zwykł mówić zwięźle „niebrzydka”. Z niestarannie ukrywanym podziwem. Wyjątek robił dla Kaliny Jędrusik, przyjaciółki z czasów warszawskich, która „wyglądała prześlicznie” w zwiewnej seledynowej sukience, szpilkach i białych pończochach (kto wie, co miała na sobie Kalina, w każdym razie w jego języku na słowo „rajstopy” miejsca nie było).
Kolejny wyjątek stanowiła Marlena Dietrich, którą miał okazję podziwiać krótko po wojnie, na jednej z warszawskich scen. „Lejąca się suknia opinała jej biodra i rozchylała się, kiedy szła, odsłaniając nogi. Wyglądała niezwykle pięknie!” Marlena, bez wątpienia, miała wówczas na sobie pończochy…
Młodość i uroda nie były dla niego pojęciami równoznacznymi. Którejś słonecznej niedzieli (pamiętam, że kwitły wtedy magnolie), z tylnego siedzenia auta obserwowaliśmy jędrną nastolatkę, której nieopalone ciało spowijała kusa, dość transparentna bladoróżowa sukienka, bardziej stosowna na pełnię lata.
– Wygląda jak w halce! Gustu nie ma za grosz – huknął. – Jak można się tak ubrać?!
– I do tego brzydka – dodał z niesmakiem, po czym zwrócił się do mnie, błysnąwszy zębami:
– Nie to, co my!
Zdarzały mu się zachowania teatralne. Krótko po swoich 84. urodzinach, w deszczowy lipcowy dzień, wkroczył do zakładu nachmurzony, falując połami prochowca Burberry.
– Widzę, że jest pan w kiepskim nastroju. – Tausendkünstler, zdziwiony, oderwał wzrok od ekranu komputera.
– Nie ma się z czego cieszyć… – Bizan opadł ciężko na krzesło, a poły jego płaszcza na podłogę. – Pogoda beznadziejna, dziwki drogie…
Kompan był z niego nieodżałowany!
Kiedy po powrocie z Wiednia osiadł w rodzinnym mieście, jego spotkania ze starymi przyjaciółmi stawały się, z racji wieku i odległości, coraz rzadsze. On sam nie miał nigdy ani auta, ani prawa jazdy. Władka Bartoszewskiego przywoził do Brodnicy szofer, a Wiśka Szymborska obiecywała, że „przyjedzie jak będzie młodsza”. Częstotliwość jego autobusowych podróży do Warszawy nieubłaganie malała, ale nie budziło to w nim szczególnego żalu. Kochał Brodnicę, miasto swego dzieciństwa, i tu chciał być.
Nigdy się nie nudził. Już od świtu pisał i czytał, czytał i pisał. Twierdził, że brakuje mu jednego z szyjnych kręgów, który starł się od ślęczenia nad książkami, i stąd też wziął się jego, jak mawiał, garb, który, nota bene, nie uszedł uwadze Wiśki. Na 80. urodziny noblistka przysłała mu kartkę-wycinankę z napisem „Trzymaj się prosto!”, przyklejonym obok wyciętego z kolorowego pisma, jednogarbnego wielbłąda.
Lubił spacerować po mieście, po brodnickich placach, ulicach i zaułkach. W drodze na pocztę mijał kamienicę przy Dużym Rynku, tę pod ratuszem, z numerem jeden, gdzie za czasów II Rzeczpospolitej mieścił się sklep kolonialny jego ojca, LEON BIZAN I SPÓŁKA. Z nie mniejszą nostalgią przemierzał Pocztową i Strzelecką, u których zbiegu stała kiedyś synagoga, oraz Zduńską, gdzie mieszkał rabin („chyba pod dwunastym”). Żeby nacieszyć oko żądne estetycznych wrażeń, zaglądał, niemal codziennie, do fary, w której brały śluby Kisielówny, a także, znacznie rzadziej, do kościoła szkolnego, z którego przed wojną, jak pamiętał, wylewały się w niedzielę tłumy ewangelików.
Wszędzie wścibiał nos, wypatrując śladów dawnego, solidnego rzemiosła: podziwiał kunsztownie zdobione drewniane drzwi kamienic i niedzisiejsze, wypukłe szybki w oknach ze szprosami. Zadzierał głowę w podziwie dla architektury, przechodząc obok najpiękniejszej brodnickiej kamienicy, siedziby Banku Spółdzielczego, którego dyrektorem był przez jakiś czas, między wojnami, jego stryj Sylwester – antysemita i grafoman. Bizan mawiał o stryju z dobrodusznym uśmiechem: myślał, że umie pisać, ale nie umiał…
Stryj… Lubię to słowo za jego precyzję. Dziś rzadko używane, reliktowe, niemal całkowicie wyparte ze współczesnego języka, brzmiało zupełnie naturalnie w ustach Bizana, posługującego się bardzo staranną, elegancką polską mową. Niby oboje mówiliśmy tym samym językiem, ale ja poruszałam „różne”, a on wyłącznie „rozmaite” tematy, no i wychodziliśmy z domu po co innego: ja po zakupy, a on po sprawunki.
Pięknie formułował zdania, nigdy nie gubił wątku, nie powtarzał się, opowiadał logicznie, z wielką precyzją i swadą. Był urodzonym oratorem. Wykwintną polszczyznę chętnie okraszał niegrzecznym słownikiem tylko dla dorosłych. Uprawiał, z premedytacją i niewątpliwym powodzeniem, ekwilibrystykę na bardzo cienkiej linie: mieszał słowa z różnych, żeby nie powiedzieć rozmaitych, lingwistycznych półek, dodając swoim wypowiedziom zadziorności i pieprzu. Był mistrzem gatunku.
W jego białej czuprynie czaiła się, paradoksalnie, chłopięcość. Dostrzegałam w nim pacholę, które znałam z fotografii: chłopca o starannie przystrzyżonych włosach, w marynarce i krótkich spodenkach w kant, odsłaniających zgrabne nogi w ciemnych pończochach. Były w Bizanie szczenięca ciekawość i swawola, ale też brawura i bunt młodości, mądrość i rozwaga wieku dojrzałego, a nawet pokora starości, choć tę ostatnią niełatwo było dostrzec. Wszystko to w nim tkwiło starannie poszatkowane i nonszalancko wymieszane.
Lubił kwiaty. Zaglądam do kwiaciarni. Wezmę konwalie. Wszystkie, jakie mają. Postawię przy trumnie w kościele, obok jego portretu, i przyozdobię żałobnym kirem.
– Ciekawe, czy będzie dużo ludzi… – Beatka przymierza konwalie do wazonu, który chce wypożyczyć mi na czas pogrzebu. – Bo jednak nie wszyscy pana Bizana lubili. – Uśmiecha się.
Ha, oczywiście, że nie wszyscy. Tego by tylko brakowało. Pracował nad tym, żeby być nielubianym i wkładał w to naprawdę dużo serca. Daleko posunięta szczerość i bezceremonialność przynosiły zamierzone efekty. Któregoś razu wpadł do nas wielce kontent, zaraz po tym, jak rozgniewał siostrę zakonną, tę wiekową i obfitą, której tusza nie pozwalała klękać. Zajęła głos – dość niefortunnie – w jakiejś sprawie, a on na to, dobitnie: siostra chyba już do reszty zgłupiała!
– Obraziła się o to „do reszty” – relacjonował zajście z nieskrywaną satysfakcją, szczerząc białe, zdrowe zęby.
Z całą pewnością był to gwałt (na kurtuazji) popełniony z zimną krwią. Żaden tam afekt! Bizan nie lubił przesadnego dżentelmeństwa, za to uwielbiał być sobą. Potrafił być wdzięczny i, ponad wszelką wątpliwość, umiał dziękować, ale nie przepraszał nigdy. W końcu nie po to starannie dobierał słowa, żeby się potem za nie kajać.
Marian Bizan… Szelma z upodobania, dżentelmen z wychowania. Przebojowy kompan i nostalgiczny literat. Człowiek światły, twórczy, błyskotliwy. Kwiat u kożucha przeciętności.
Żył najlepiej jak umiał, a teraz umarł. Umarł na zawsze. A wrył mi się w serce, jak mało kto. Jak nikt. Nie wyrzucę go stamtąd na bruk. Będzie żył w komorze mego serca, póki ja nie umrę.
Zapalamy znicze i stawiamy białe chryzantemy na niewielkiej górce piasku usypanej obok okazałego nagrobka babci i dziadka Kisielów.
– To nasz pierwszy grób na tym cmentarzu – mówi cicho Tausendkünstler.
Marian Bizan (1927 – 2018), historyk literatury, redaktor, autor, dyplomata.
Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktor Państwowego Instytutu Wydawniczego (1953 – 1990), laureat nagrody edytorskiej PEN Club (1979), radca ambasady i dyrektor Instytutu Polskiego w Wiedniu (1990 – 1995), przyjaciel i współpracownik „Zeszytów Literackich”, współzałożyciel i wiceprezes warszawskiego stowarzyszenia kulturalnego „Brodniczanie” (1972-1990), członek Rady Muzeum przy Muzeum w Brodnicy.
Autor książek: Przez granice, przez wieki. Impresje brodnickie (1986), Księga żywa. Dziennik pielgrzymki do Ziemi Świętej (1990), Ziemia Święta. Zapiski z podróży (2000) oraz Album brodnickie (2013).
Przyjaciele z „Zeszytów Literackich” Z wielkim smutkiem przyjęliśmy wiadomość,
że dnia 9 maja 2018 roku zmarł
Marian Bizan
mistrz sztuki edytorskiej
jeden z filarów Państwowego Instytutu Wydawniczego,
w którym przepracował 37 lat, do roku 1990 kierując
Redakcją Literatury Polskiej Okresu Oświecenia i Romantyzmu.
Swoją ogromną wiedzą edytorską dzielił się hojnie, ucząc młodszych
zawodu redaktorskiego. Wymagający jako szef, był zarazem ciepłym,
uczynnym kolegą, gotowym do pomocy również w sprawach osobistych.
Zachowamy Go we wdzięcznej pamięci.
Urodzony w Brodnicy, kochał swą małą ojczyznę, poświęcił jej wiele
tekstów i tam też 12 maja został pochowany.
Msza święta w intencji Zmarłego zostanie odprawiona
25 maja (piątek) 2018 roku o godzinie 17.00 w Warszawie
w kościele św. Brata Alberta i św. Andrzeja Apostoła
(środowisk twórczych) przy placu Teatralnym
koleżanki i koledzy z dawnych redakcji
Państwowego Instytutu Wydawniczego
Wiesława Kopiczyńska
Wkrótce będzie biografia o Alfonsie Malickim:
Jeśli znasz osoby, które tu powinny się znaleźć, to proszę o mail z treścią